4 sie 2013

VII. Pusty Horyzont

       Opieram się o maskę auta i łapię za serce, które nadal bije zbyt szybko. Zamykam oczy, okłamując swoje ciało, że jestem spokojna. Okłamując myśli, że to tylko niedźwiedź. Cholernie duży, złotooki misiek, który zabłądził na skraj lasu. Przecież dużo tu niedźwiedzi...
       Ale sama nie umiem w to uwierzyć. Duży, czarny cień nie przypominał mi swoim kształtem zwykłego niedźwiedzia.
       Kiedy tak biję się z podszeptami rozumu opętanego strachem, motocykl Colt’a zatrzymuje się przy moim dadgu, a jego kierowca zsiada z maszyny i zdejmuje kask.
       Uchylam powieki, a potem znów je opuszczam.
       - Wpadłaś w poślizg? – Pyta chłopak, nieco zirytowany.
       Na co się zirytował?
       - Jeleń wybiegł mi przed maskę. To się zatrzymałam – burczę, uparcie tkwiąc w ciemności.
       Słyszę tylko jak wzdycha i po dłuższej chwili czuję jego ręce na swoich ramionach. Jak unoszą mnie i przyciągają do ciała chłopaka. Zaskoczona, dopiero teraz otwieram oczy. Tkwię w ramionach Colt’a Everett’a, a moje ciało się temu nie sprzeciwia. Wręcz chłonie ten niespodziewany dotyk. Znajomą pieszczotę jego dłoni, lekko przesuwających się po moich plecach.
       Teraz już nie jestem w stanie myśleć o czymkolwiek. To nienaturalna sytuacja...
       - Dlaczego mnie przytulasz? – Pytam w końcu.
       - Bo się trzęsiesz. Mam przestać?
       Wzruszam ramionami na tyle na ile jestem to w stanie zrobić. Colt po dłuższej chwili puszcza mnie i odsuwa się na odległość metra. Mierzę go uważnym spojrzeniem.
       Czarne spodnie motocyklowe, t-shirt w odcieniu zgniłej zieleni i nieco zmierzwione przez kask włosy. Czarne oczy również chłoną mój widok. Dziwnie się przez to czuję.
       W końcu krzyżuję ręce na piersi i dostrzegam istotny szczegół.
       - Po co ci broń? – Wskazuję przypasany do jego uda pistolet z krótką lufą. Unoszę brwi w oczekiwaniu na odpowiedź.
       Chłopak przeczesuje włosy palcami.
       - Jadę na polowanie mała – rzuca tylko, jakby to było oczywiste.
       - Polowanie? Sam? – Dziwię się. O ile jeszcze znam Colt’a, nigdy nie interesowały go polowania.
       - Nie... – Mówi z lekkim zawahaniem. – Wczoraj w nocy jakieś zwierzę zaatakowało młodą kobietę w okolicach granicy miasteczka. Podejrzewają pumę. Szeryf kazał zebrać paru śmiałków, a mnie się akurat nudziło. – Wzrusza nonszalancko ramionami i uśmiecha się arogancko.
       Nie wiem dlaczego nie chcę mu w to uwierzyć, jednak nie mam też powodów, by twierdzić, że chłopak kłamie. Jestem nieco przewrażliwiona.
       - W porządku... - Wzruszam jedynie ramionami.
       Nasza rozmowa kończy się kiedy Colt z powrotem wsiada na motocykl i zakładając kask rzuca niespiesznie.
       - Następnym razem się nie zatrzymuj, to tylko jeleń... – Odpala silnik i rusza dalej w kierunku, z którego ja wracam.
       - Bezduszny dupek. – Rzucam sama do siebie, wiedząc, że chociaż wiatr mnie słucha.
       Zanim wsiadam do auta, patrzę jeszcze raz na linię lasu. Przygryzam dolną wargę nieco zmieszana. W końcu jednak kręcę głową, postanawiając zawierzyć zdrowemu rozsądkowi. Wsiadam za kółko, wycofuję coroneta i jadę dalej w kierunku Rodge Wood 13.

       Tak jak się spodziewałam samochód mojej matki stoi już na podjeździe, blokując mi wjazd. Wróciła wcześniej niż zaplanowała i wiedziałam, że wina za to spadnie na mnie.
       Parkuję na krawężniku, nieco blokując ulicę.
       Kiedy wspinam się po schodach na ganek, przygotowuję się mentalnie do odparcia słownego ataku. Otwieram drzwi i zaskakuje mnie widok matki siedzącej na schodach prowadzących na piętro.
       - Wróciłaś? – Pytam głupio.
       Lydia Summers patrzy na mnie wpierw groźnie, zanim jeszcze przybiera beznamiętny wyraz twarzy.
       - Nie miałaś kluczy.
       - Mówiłam, że sobie poradzę. – Odpowiadam, ostrożnie dobierając ton. Mała iskra, a proch w tej beczce eksploduje. – Kiedy wróciłaś? – Zastępuję poprzednie pytanie, bardziej odpowiednim w tej sytuacji.
       - Pół godziny temu. – Odpowiada. Wyczuwam w jej głosie zmęczenie. Potworne, namacalne wyczerpanie.
       - Jak w pracy?
       - Powinnam zrezygnować z tej roboty. – Wzdycha podnosząc się ze schodów.
       Unoszę brwi i podchodzę do niej, wieszając torbę na poręczy.
       - Aż tak źle?
       - W ciągu mojej zaledwie trzydniowej nieobecności, Caroline zdążyła namieszać w papierach ubezpieczeniowych i źle zliczyć kwoty wypłacanych odszkodowań – mówi z ledwie dosłyszalnym już gniewem.
       - To nie za fajnie. – Komentuję to tylko tak, bo innych słów nie jestem w stanie użyć.
       Moja mama to nie jedna z kobiet zwykłych, płochliwych, ulegając emocją i poddających się na starcie. To Lydia Summers! Agentka ubezpieczeniowa od przeszło dziesięciu lat, z każdym przepracowanym rokiem zyskująca coraz większe uznanie swoich pracodawców! To moja matka, łajająca mnie za każde, chociażby minutowe spóźnienie na kolację. Kobieta twarda i nieustępliwa. Stworzona do roboty jaką wykonuje. Jej nie trzeba w żaden sposób pocieszać. Ona - jak sama to kiedyś określiła - jest samowystarczalna. Mniejsza, że mówiła to pełna gniewu na ojca, w trakcie jednej z nielicznych kłótni.
       - No nic. Ważniejsza sprawa, to gdzie ty spałaś młoda damo? – Matka opiera się ramieniem o kuchenny łuk i patrzy na mnie wyczekująco z założonymi na piersi rękoma.
       Miałam ulotną nadzieję, myśląc, że dzięki swoim problemom zapomni o moim małym wybuchu przez telefon.
       Przeczesuję niebieskie włosy ręką i błądzę oczami w poszukiwaniu drogi ucieczki. Wszystkie moje argumenty, które wymyśliłam w drodze od samochodu na ganek trafia nagle szlag.
       - U Maggie. – Odpowiadam w końcu, zawieszając wzrok na jej twarzy. Usta ma muśnięte różową szminką, a oczy idealnie umalowane. Jej twarz nie nosi ani jednego dowodu upływających lat.
       - Dlaczego nie poinformowałaś mnie o tym? Dlaczego nie odbierałaś moich telefonów? – Zadaje pytanie po pytaniu i jak na razie nie mam szans na odpowiedź. – Dzwoniłam do ciebie dokładne siedem razy. Do tego, przecież codziennie ci powtarzam, żebyś nie zapominała o kluczach. Wkładaj je zawsze do torby! Wiesz, że godziny pracy mam nienormowane, a czasami wyjeżdżam na dłużej. Nie chcę jak wczoraj, martwić się gdzie śpisz i z kim, a potem na gwałt wyjeżdżać, by cię tu pilnować. Masz siedemnaście lat, za dokładne dwa tygodnie osiągniesz pełnoletność. Powinnaś wiązać z tym wiekiem pewne obowiązki, a nie tylko czekające przyjemności... – Wspaniale. Właśnie obrywam za swój wiek.
       Kiedy nadchodzi moja kolej na uczestnictwo w tym, jakże wyniosłym monologu Lydii Summers, jestem sfrustrowana i czuję się nijako.
       - Staram się nie zapominać o kluczach, ale też jestem człowiekiem, mamo. Do tego młodym i mam prawo popełniać swoje małe i duże błędy. Życie nie kończy się na perfekcji. Po za tym tak samo często ja przypominam ci o zostawianiu klucza zapasowego pod donicą z noliną. – Odpowiadam, zaciskając pięści. -        Rozładował mi się telefon. Dopiero u Maggie podłączyłam go do prądu i dopóki się nie naładował nie włączałam go – spuszczam nieco wzrok. Nie mam siły dziś się z nią kłócić, zwłaszcza świadoma tego, że i tak nie wygram.
       Lydia Summers patrzy na mnie przez chwilę zanim rzuca:
       - Obiad będzie dziś wcześniej. Nie zapomnij o przyjęciu leków. – Odwraca się i kieruje do sypialni gościnnej, gdzie od śmierci ojca regularnie sypia.
       Wzdycham ciężko biorąc torbę i idąc na górę do swojego pokoju. Tam zamykam drzwi i wpierw walę się na niepościelone łóżko. Teraz mam czas, by nieco przemyśleć wydarzenia ostatnich dni. Zerwanie z Colt’em, niespodziewaną śmierć Ronald’a Summers’a, poznanie nowego sąsiada, wypadek z psem pod szkołą i dzisiejszy nieoczekiwany atak jelenia na moje auto.
       Przecieram twarz dłońmi.
       Naprawdę to wszystko nie powinno się dziać. Ale z jakiegoś powodu jednak się dzieje. To jak pusty horyzont, zaraz po zajściu słońca i minuty przed wzejściem księżyca. Kiedy wszystko jest puste. Kiedy niebo pozbawione jest swojego opiekuna.
       Podnoszę się do siadu, mając dość obserwacji białego sufitu. Wstaję tylko po to, by zgarnąć laptopa z biurka i położyć się z nim na łóżku.
       Wchodzę na oficjalny portal naszego miasteczka, gdzie na stronie głównej napotykam dwa ciekawe artykuły.
       Jeden dotyczy obchodów Złotego Księżyca. Święta, którego ideą jest oddawanie hołdu założycielom Gold Feather i wspominanie jak to z zabitej dechami dziury, stworzyli małą utopię o własnym przemyśle wydobywczym. Pech chciał, że w dzień tego święta odbywają się nie tyle wybory nowego burmistrza, ile moje urodziny. Co roku zamiast wymarzonych prezentów, dostaję po darmowym kawałku ciast, pieczonych specjalnie na te kiczowate Obchody.
       Spoglądam na drugi artykuł. Ten jest ciekawszy. Klikam na nagłówek i przed moimi oczami pojawia się duże zdjęcie pumy.

Podejrzewany Atak dzikiego zwierzęcia!
Wczoraj, w godzinach między dwudziestą drugą, a północą doszło do śmiertelnego pogryzienia młodej kobiety. Winną ataku uznaje się zabłąkaną w okolicy pumę. Ciało ofiary trafiło do miejscowego szpitala, w celu uzgodnienia prawidłowej przyczyny zgonu. Nieoficjalnie uznaje się, że kobieta zmarła na skutek odniesionych ran, jakiś czas po odejściu zwierzęcia.
Policja alarmuje mieszkańców miasteczka i uprasza o ostrożność, do czasu schwytania niebezpiecznego zwierzęcia.
Wszystkich chętnych, posiadających kartę myśliwską, zachęcamy do współpracy z posterunkiem policji.”

       A więc to o tym polowaniu mówił Colt.
       Marszczę brwi zamykając nieprzyjemny artykuł. Jeszcze przez chwilę sprawdzam wiadomości na skrzynce meilowej, a potem wyłączam komputer i odkładam go z powrotem na biurko.
       Ścielę łóżko i idę pod prysznic, by wreszcie przestać przejmować się całym światem i zacząć interesować się sobą. Zanim jednak wchodzę do kabiny, dopada mnie dziwna myśl.
       Czy pumy mają złote oczy?




________________________________
Ok kolejne trzy, cztery godzinki spóźnienia z publikacją.
Przepraszam :)
Proszę komentujcie to co czytacie. Naprawdę zależy mi na szczerych opiniach co do stylu mojego  pisania.
Ps. W najbliższych dniach mnie nie będzie, ale dziś w południe postaram się popisać na przód i coś jeszcze przed wyjazdem wstawić.

8 komentarzy:

  1. Facet z bronią na motorze... Czego chcieć więcej? ;)
    Rozkręca się :) Lubię to czytać. Wydaje się takie normalne, codzienne. Trafiasz w sedno. Nie tworzysz wyidealizowanych, nieskazitelnych bohaterów.
    czekam na więcej :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Nadrobiłam :) Przepraszam za brak komentarza pod ostatnim rozdziałem. Zaczyna się robić ciekawiej, na początku Camerot i tego jego podchody potem walka na jedzenie, jeszcze nigdy w życiu nie jadłam takiego śniadania, potem ten cały kształt, jak się tak zastanawiam to wcale nie musi być jakaś tam puma tylko coś ze świata fantastycznego. Mam przeczucie, że Coltowi się coś stanie i to wcale nie błahego. Rose miała rację w rozmowie z matką, każdy popełnia błędy małe i duże i nie powinno się ich za to karać.

    Pozdrawiam i weny ;*

    OdpowiedzUsuń
  3. Czegos mi brakowalo w tym rozdziale, ale nawet sama nie wiem czego,wiec sie nie przejmuj i pisz dalej ;). Dobrze Ci idzie.

    OdpowiedzUsuń
  4. Podoba mi się.
    Zaraz, wróć. Co mogłoby mi się nie podobać? :D
    Pisz dalej, kochana! Wspaniale ci idzie i oby tak dalej.
    Pozdrawiam i życzę weny :)

    memory-of-wolves.blogspot.ie

    OdpowiedzUsuń
  5. Akcja powoli się rozkręca. To fajnie. :)
    Pisz, pisz.

    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  6. "na nie pościelone łóżko" pisze się "niepościelone", czyli razem, gdzieś było na końcu zdania słowo Obchody, które powinno się pisać małą literą. Czar prysł kiedy po raz pierwszy od VII rozdziałów włączyłam głos, aby usłyszeć podkład do czytania, który dodałaś. Trudno zbudować atmosferę czytając, kiedy czytam jak dziewczyna dyskutuje z matką o niezostawieniu kluczy a w tle smutna muzyka, bez słów, która brzmi jakby co najmniej miał ktoś zaraz umrzeć. Przepraszam za tę krytyczną wypowiedź, ale jakoś od bodajże 2 rozdziałów nie mogę się w tym odnaleźć

    OdpowiedzUsuń
  7. Złote oczy? ciekawie...

    Zosia

    Zapraszam: http://www.druzynadziennika.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń

Komentuj szczerze, kulturalnie i nie bój się wytykać mi błędów ;)