15 lip 2014

XXIV. Plan

       Maggie wyprowadza mnie z rezydencji tylnym wyjściem, którego nikt o dziwo nie pilnuje. Nie dziwię się, nie często tylne wyjścia umieszczane są za regałem w najmniejszej bibliotece na piętrze. Najciszej jak obie potrafimy schodzimy po niepewnych schodach przeciwpożarowych. Kiedy jeden z metalowych stopni chybocze się i trzeszczy, wstrzymuję oddech. Dopiero po chwili decyduję się schodzić dalej. Mag trzyma mnie za rękę, drugą podpierając się o pordzewiałą barierkę. Przymyka oczy przed skokiem z ostatniego stopnia. Idę w jej ślady, a kiedy moje stopy stykają się z ziemią, przyjaciółka ciągnie mnie w biegu. Chowamy się co chwila za konarami drzew, lub bez wahania kładziemy na ziemi w krzakach. Żadnej z nas nie interesuje w tej chwili jak bardzo się pobrudzi.
       Po całym terenie krążą ludzie z miasteczka, uzbrojeni niemal po zęby. Każdy ma co najmniej pistolet u boku. Serce bije mi zbyt szybko i jest zbyt bliskie zawałowi, bym mogła się teraz nad tym zastanawiać. Ufam Magg. Nie mam czasu na zastanawianie się czy słusznie.
       - Dlaczego to robicie? – Pytam cicho, kiedy nadarza się okazja. Maggie czeka właśnie na wolną drogę między jednym z budynków administracyjnych, a parkingiem. Jeszcze tylko kawałek dzieli nas od jej brata i Logan'a Angelstone’a.
       - Jesteś naszą przyjaciółką, po za tym mam złe przeczucia – nie spodziewam się, że odpowie. Kiedy jednak to robi lekko kiwam głową i mimo ochoty nie zadaję dokładniejszych pytań. Najważniejszą rolę gra teraz czas. Czas na wydostanie się z terenu posiadłości, na odnalezienie nowej jamy Watahy Północy – bo tylko idiota myśli, że zostali tam gdzie poprzednio znalazł ich Colt i moja babcia – i czas na wydostanie Robin’a.
       Teraz wszystko jest nieco bardziej skomplikowane.
       Maggie daje sygnał ręką i obie jak najszybciej umiemy przebiegamy przez ścieżkę wysypaną żwirem. Padamy na kolana tuż za kołami dużego, terenowego jeepa. Pod podwoziem widzimy dwie pary czarnych, wojskowych butów i jak na rozkaz wstrzymujemy oddech. Spoglądamy na siebie. Kiedy nogi i ich właściciele wreszcie się oddalają, wstajemy przygarbione i omijamy resztę aut.
       Przy białym chevrolecie stoi Camerot z niecierpliwością wybijając cichy rytm na lusterku wstecznym.
       - Nareszcie. Pakujcie się! Adam odpal silnik! – Spoglądam na siedzenie kierowcy zajęte przez postawnego mężczyznę. Nie znam go. Ma jasno brązowe włosy i oczy w kolorze miodowym. Jest nawet przystojny i nie przekracza jeszcze dwudziestu siedmiu lat.
       Maggie ciągnie mnie znów za rękę w kierunku paki vana. Bez słowa wpycha mnie do środka. Logan leży po jednej stronie na lichym kocu, a obok niego stoi skrzynka na narzędzia i apteczka. Siadam obok mężczyzny, który wciąż wygląda nie najlepiej.
       - Jak się czujesz? – Szepczę pytanie, kiedy Magg zatrzaskuje drzwiczki paki i otacza nas półmrok, rozproszony jedynie przez światło wlewające się z kabiny.
       Rodzeństwo wsiada do przodu, a Cam klepie kierowcę po ramieniu.
       - Dzięki za pomoc – słyszę i spoglądam w stronę małego okienka umieszczonego na ściance, dzielącej tył i przód busa.
       Logan też spogląda w tamtą stronę, ale nie przywiązuje większej uwagi ani do kierowcy, ani do dwójki pasażerów. Zwiesza głowę powstrzymując jęknięcie.
       - Nie powinieneś z nami jechać, odwieziemy cię i sami odbijemy Robin’a – zaproponowałam od razu. Logan uniósł na mnie spojrzenie zielonych oczu i zaprzeczył ruchem głowy.
       - Nie. Muszę tam być z wami. Co jeśli nie zdążycie przed pełnią? Po za tym... Chyba jestem pesymistą, ale jakoś nie wierzę, że pół wilk, dwoje ludzi i koleś, którego nawet nie znam, zdołają odbić jednego początkującego wilkołaka z łap na pół doświadczonego stada zabójców – mówi to jednym tchem, szybko i niemal żałośnie.
       - Ej, stary, ten „koleś” świetnie cię słyszy siedząc metr albo dwa od ciebie. Doceń to, że pomagam takiemu jak ty. Równie dobrze mógłbym cię dobić i lać na twojego skundlonego krewniaka – Głos kierowcy to przyjemny dla ucha baryton, ale słowa są tak złośliwe, że instynktownie wyobrażam sobie Colt’a, mówiącego dokładnie to samo.
       - Kim jesteś? – Pytam kiedy mężczyzna zaczyna grzać silnik chevrolet’a.
       - To Adam Everett – odpowiada Camerot i przez chwilę zapada cisza. – Przyrodni brat Colt’a.
       I wszystko jasne. 
       Wiedziałam, że tylko Everett mógłby być tak bardzo bezpośredni! Słyszałam o przyrodnim bracie Colt’a, ale tylko cząstkowe informacje. Ponoć nie uznawał swojego nazwiska, ani brata. Był po prostu kolejnym płodem ojca, którego pewnie i tak nie zdążył poznać. Do tego wcale nie podobnym.
       Blake’a Everetta nikt nie zdążył poznać, pewnie nawet jego żona i kochanka. 
       Przyjmuję do wiadomości to kim jest nasz kierowca i o nic więcej nie pytam. Dość pytań.Czas trochę podziałać.
       - Kiedy będziemy podjeżdżać pod bramę ty i ten drugi zarzućcie na siebie koc. Najlepiej połóżcie się jakoś i nie ruszajcie, jasne? Jeśli przy bramie stoi zastępca szeryfa i ten palant ze stacji to bez kontroli łatwo wyjedziemy – instruuje Adam i wyjeżdża z parkingu. Żwir trzeszczy pod oponami vana, a mi po raz kolejny przyspiesza puls. Spoglądam na Logan’a słuchającego z niejaką uwagą. Po jego minie widzę, że jest w aucie tylko na poły. Wzdycham.
       -  Łatwiejszy był wjazd... – burknęłam pod nosem, ale starszy Everett musiał to wyłapać.
       - Najprościej jest wjechać w pędzie, gorzej wyjechać z tym samym pośpiechem, maleńka – zakpił ze mnie. – Ci wszyscy ludzie myślą, że kiedy wprowadzi się ich w podstawy i da broń, od razu są wielkimi zabijakami. Nie wiedzą, że się mylą, aż do końca... Najczęściej ich końca. – Prychnięcie po tej wypowiedzi podpowiada mi, że Adam wcale nie pała sympatią do ludzi z Gold Feather.
       - To po co się ich w to wplątuje? – Pyta moja przyjaciółka z sąsiedniego siedzenia w kabinie.
       - Dla iluzji i pewności. Iluzji, że łowcy są liczniejsi niż przypuszczały kundle i pewności, że w razie czego tę złudną liczebność jednak da się wykorzystać. Robią to za każdym razem kiedy polują. Mają te swoje regulaminy i kodeksy, śledzą watahę i wybierają miejsce. Łapią debili, którzy chcą się pobawić w świat paranormalny, a potem... No to zależy jak wielu z nich potrafi myśleć w sytuacji zagrożenia – znów prychnięcie.
       Czyli Olena nie jest tu przypadkiem, to nie toczy się tylko w gronie rodzinnym. Nie chodzi tylko o mnie, matkę czy nawet Gold Feather.
       - Po co polują? Jakie są powody, albo... Co musi zrobić wataha, by być ściganą?
       - Musi być niepodległa jak państwo. Alfa takiej watahy nie raportuje działań stada Odgórnemu Alfie. Nie mówi co, kiedy i ile zabija jego sfora. Nie zdaje liczb. Jest oderwany od struktury.
       - To jest tu jakaś struktura?
       - Jest. – Wtrąca się Logan. – To takie szczeble... Ale chyba nie teraz będziemy o tym mówić? Brama... – Angelstone podparty o cienką ściankę wskazuje palcem przednią szybę.
       - No widzę – burczy Everett i lekko hamuje. – Narzućcie na siebie koc
       Zgodnie z poleceniem ja i Logan kładziemy się płasko obok siebie, na podłodze chevrolet’a i nasuwamy na siebie długi koc. Logan’owi idzie to ciężej ze względu na dość marny stan. Koc jest szorstki i śmierci piwem, ale nie warto teraz narzekać.
       - Ani słowa. Nie ruszajcie się, to może jakoś przejedziemy
       - Wiemy! – Odpowiadamy razem z Loganem w tym samym czasie.
       Samochód hamuje i słyszę już tylko jak czyjeś buty rozgniatają żwir na podjeździe. Wstrzymuję oddech.
       - Dokąd się wybierasz z tymi dzieciakami, Everett? – Pyta zastępca szeryfa. Rozpoznaję go po charakterystycznym nosowym głosie. Kiedyś jakiś szczeniak rozwalił mu kamieniem przegrodę nosową.
       - A jak myślisz, Parwell? Chcę ich odwieźć do domu. Są zmęczeni i stanowczo nie pasują do waszego małego gangu mścicieli – prycha.
       - Grzeczniej, Everett! To, że nie jesteś z Gold Feather nie uprawnia cię do takich odzywek. To nie gang mścicieli, to zgrupowanie...
       - Polegające na masowym samobójstwie
       - To bestie, które trzeba wygnać z miasteczka! Było tu bez nich spokojniej!
       - Faktycznie, nie mieliście tyle pracy. A teraz zwłoki, zaginione zwierzaki domowe – Adam raczej mało się przejmuje tym, że mówi do zastępcy miejscowego szeryfa. Zdaje się wyluzowany i jak jego młodszy brat; ocieka sarkazmem.
       - Pierdol się – Parwell’a widać łatwo wytrącić z równowagi. Tego nawet nie wiedziałam.
       - A jesteś chętny? – Samochód rusza z piskiem opon zanim dosłuchuję się odpowiedzi zastępcy.
       Dopiero po przejechaniu kilkunastu metrów, Adam pozwala nam zrzucić koc.
       - Nie było najgorzej – odzywa się Camerot i śmielej opiera o swoje siedzenie pasażera.
       - Mów za siebie, nie zapominaj, że w środę mamy obiad z Parerll’ami – Maggie trąca brata ramieniem.        Podnoszę się na kolana i podpieram o ściankę między kabiną, a paką.
       - Co teraz? Mamy jakiś dalszy plan?
       Ale wszyscy milczą.
       No jasne... Nikt nie wie co dalej...
       - Po pierwsze broń – odzywa się wreszcie kierowca.
       - Po drugie lokalizacja watahy – dorzuca Camerot
       - Po trzecie świadomość tego, że zadanie jest niemal niewykonalne – zakończa Logan z westchnieniem.
       Trzy pary oczu, w tym moje własne wbijają się w rannego mężczyznę.
       - Przypomnij mi, czyj to był pomysł? – Odzywa się Adam do Camerot'a i dostaje w bok od siedzącej bliżej Magg.
       Teraz bardziej skupiam się na Logan’ie niż reszcie „Drużyny Pierścienia”. Zachowanie chłopaka zmieniło się od naszej rozmowy w sypialni na piętrze.
       - Martwię się, Rose – szepcze w końcu, najwyraźniej chcąc, bym tylko ja dosłyszała jego słowa. – Martwię się, bo obiecałem mu, że w tę pierwszą noc będę z nim. Miałem pomóc. Nigdy nie łamię obietnic, Rose. Miałem wreszcie mu się na coś przydać – zaciska pięści.
       - I nie zawiedziesz go. Ja też go nie zawiodę. Odbijemy Robina - uśmiecham się pewniej niż się czuję.
       Po tym cichym wyznaniu i kilku pomysłach co do pobytu Watahy Północy, Adam podwozi nas pod dom Angelstone’a. Chwilę czekamy z Magg na męską część załogi, aż ta upora się z zapasem broni na wilkołaki, którą Logan zabukował gdzieś w domu po babci.
       Przez równe dziesięć minut dręczą mnie różne myśli. W głowie piszę setkę scenariuszy, ale żaden, nie kończy się happy endem. Jutro ktoś zginie. Przecież musi... Tak jest zawsze; w filmach, książkach... Nawet jeśli mówią, że to nie ma nic wspólnego z życiem. Fakt. Z szarą monotonią niewiele; ale z TAKIM życiem dość dużo.
       Magg odwraca się do mnie i lekko uśmiecha.
       - Czy tylko ja mam złe przeczucia? – szepcze do mnie, a jej głos leciutko drży zdradzając poddenerwowanie.
       - Nie. Ja też prawie sram w majtki – odpowiadam i wychylam się za drzwiczki paki, by sprawdzić, czy Logan, Camerot i Adam już wychodzą.
       Logan stoi na ganku i spogląda w niebo na prawie już pełny księżyc. Jutro przybędzie mu kawałka... Jutro gra potoczy się o wysoką stawkę.
       Camerot i Adam razem wynoszą wielką skrzynię z domu Angelstone’a. Wysiadam z paki, by samej im trochę dopomóc, a kiedy kufer ląduje na tyle, cała nasza piątka patrzy po sobie.
       - No to broń możemy odhaczyć z listy. Krewny kundla ma tu cały arsenał – sapie Adam zmęczony tachaniem skrzyni ważącej chyba tonę. Camerot ociera czoło, a ja nie komentuję już tego, jak starszy Everett nazwał Robina. Angelstone chyba też woli nie wdawać się z nim w dyskusje.
       - Zobaczą, że nas nie ma... – szepczę. O tym też myślałam podczas ich nieobecności.
       - Znam miejsce gdzie możemy się przekimać i doszlifować szczegóły planu... Zanim zauważą wasze zniknięcie przyjdzie świt i wszyscy będą się szykować na własną akcję... – odpowiada mi Adam.
       - Jaką akcję? – Magg budzi się z lekkiego letargu.
       - My idziemy po Robina, oni po Alfę i całą watahę. Nie myślcie, że będą na coś czekać. Musimy być po prostu szybsi.
       - Czy to nie głupota, atakować wilki w czasie pełni księżyca? – Logan unosi brwi spoglądając na Everett’a
       - Nie w czasie przesilenia – Angelstone blednie na twarzy i obawiam się, że zaraz zemdleje.
       - Przesilenie... To jutro...
       - Brawo, medal za odkrywczość? – Sarczy brat Colt’a po czym wskazuje mi i Logan’owi pakę. – Ładujcie się. Nie ma czasu. Do Eden trochę drogi.
       - Eden?! Oszalałeś?! –  Miasto Eden w hrabstwie Rockingham było trochę ponad sto kilometrów od małego Gold Feather.
       - To jedyne miejsce po za miasteczkiem, gdzie nie ma ani łowców, ani wilczych tropicieli. Nie zapominaj Rosen, że gra toczy się po części o ciebie. Tak więc pakuj się z tym pesymistycznym paniczem na pakę i ruszamy. Po drodze Camerot zaznaczy na mapie kilka najgęstszych obszarów leśnych wokół Gold Feather. Sprawdzimy je w południe, a wieczorem zaczniemy zabawę...
       - Jest mi niedobrze na samą myśl – komentuję.
       - To puść pawia, słonko i pogódź się z rzeczywistością. Powitałbym cię w tym świecie, ale Rasmus dobrze cię już w nim ugościł
       Jedno jest pewne... Nie polubię Adama. Już wolę złośliwości Colt’a.



_________________________________________________

Szablon wstawię niestety już jutro, gdyż pojawi się on na Land of Grafic coś po północy, a mnie wyznaczono limit czasowy właśnie do godziny 00:00. Małe ostrzeżenie dla każdego, kto decyduje się na szczeniaczka: PRZEMYŚLCIE TO! SERIO!
Dwa miesiące od poprzedniego wpisu... To zbyt długo. Postaram się to teraz lepiej kalkulować, ale jak zawsze nie chcę niczego teraz obiecywać.
Tymczasem zapraszam do lektury rozdziału i może TYM RAZEM kogoś zaskoczyłam. Jak nie to jeszcze spróbuję! Nie ma tak łatwo! Naprawdę nie chcę trzymać się żadnego oklepanego szablonu. Tematyka jest już oklepana, ale należy do jednej z moich ulubionych! O!
Komentujcie wytrwali Wy moi czytelnicy.

13 komentarzy:


  1. Fakt długo kazałaś ma siebie czekać ;) ale rozdział na prawdę fajny miło się czytało ... Aż za szybko -,- chcę więcej :D czekam z niecierpliwością na kolejny ... Życzę weny

    Veronika :*

    OdpowiedzUsuń
  2. Rozdział jak zawsze interesujący i coraz częściej zaskakujesz. Tak, długo cię tu nie było ale każdy ma swoje życie a blogi to nie wszystko. Mam nadzieję że ta sytuacja się już nie powtórzy i nie będziesz musiała nam kazać czekać. Pozdrawiam i czekam na nn.
    Zapraszam do siebie: http://ksiegi-missoula.blogspot.co.at/

    OdpowiedzUsuń
  3. I znów czarujesz. Trochę już cie zam. Mam nawet czasem wrażenie, że znam cie lepiej niż ty samą siebie. Można stracić zdolność widzenia tych tajemniczych rzeczy niewidzialnych dla większości ludzi. Ale ty jej nie tracisz. Potrzebujesz tylko motywacji by do niej wrócić i siły by to utrzymać. Ale wiem, ze sobie poradzisz. Czasem jesteś marudna. Ale wiem i podejrzewam, że ty też to dobrze wiesz, że po każdej burzy przychodzi słońce i ono świeci też dla ciebie. Dlatego nie poddawaj się, kilka kroków od mety :)
    Dobry rozdział :) Więc zaczyna się zabawa XD Kolejny pan Everett... Mam wrażenie, że twoi mężczyźni to wredne malpy, a chłopcy są za to uroczy i mili. Jak ten czas wszystko zmienia XD

    Fajny szablon:) Ale jak dla mnie nieco zbyt ciemny.

    OdpowiedzUsuń
  4. Wspaniały rozdział. Podoba mi się szablon jest przecudny. Czekam na next. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  5. Świetny rozdział ;)

    OdpowiedzUsuń
  6. super czekam na kolejny rozdział :)

    OdpowiedzUsuń
  7. Wspaniały rozdział zresztą jak całe opowiadanie :) Z niecierpliwością czekam na kolejny rozdział.

    OdpowiedzUsuń
  8. Ciekawe, będę czytać dalej. Mam nadzieje, że Robinowi nic sie nie stanie. :**

    OdpowiedzUsuń
  9. Bardzo cierpię! Kazałaś tak długo czekać!
    Mój biedny Logan. Trzeba się nim troskliwie zająć.
    Ten Adam też może być ciekawy, choć nie wyświetla mi się jego zdjęcie w zakładce Bohaterowie :(
    Fajny szablon :D
    Czekam na kolejną część, mam nadzieję, ze tym razem krócej O_O

    OdpowiedzUsuń
  10. I czo tu powiedziec... Jak zwykle rizdzial jest zaj**** I czekam nastepnego... Niech naprawiaja tego lapka jak najszybciej!

    OdpowiedzUsuń
  11. Ulala :3 Intryguje mnie ten Adam, hah, wszystko mnie intryguje :D Zresztą doszłam do wniosku, że 'Gold Feather' bardzo ładnie brzmi... takie moje przemyślenia bezsensu...

    OdpowiedzUsuń

Komentuj szczerze, kulturalnie i nie bój się wytykać mi błędów ;)