1 sie 2015

XXX. Bezpańska Północ

Robin

kilkanaście godzin wcześniej...

       Nie zaskoczył go atak, prędzej liczba przeciwników jaka wedle uznania Rasmus'a powinna dać mu radę. Robin nie czuł się szczególnie silnym wilkiem. Stał się nim raptem kilka dni wcześniej, za sprawą zwykłego przypadku; jednej silnej emocji. Czekał na tę chwilę tak długo, że prawie zwątpił, że kiedykolwiek nastąpi. Ale jest różnica między czekaniem na pierwszą przemianę, a czekaniem na pierwszą pełnię. Dla niepoinformowanych nie było między tymi dwiema rzeczami praktycznie żadnej różnicy, która dla wilkołaka była nie tyle zauważalna co boleśnie odczuwalna. Gelles nie był zatem wybitnie uzdolnionym w walce przeciwnikiem, jednak spojrzenie krwawych oczu Alfy, nawet tak krótkie, obudziło w nim pewną podejrzliwość. Szybko jednak musiał skupić się na czymś o wiele ważniejszym niż te oczy, w których oprócz niezaprzeczalnego zezwierzęcenia tlił się płomień głęboko skrytej tajemnicy.
       Starał się jak mógł przez krótki moment trzymając oba basiory na dystans, jednak nie miał nadziei, że uda mu się to wystarczająco długo. Pierwsze kłapnięcie wielkich szczęk rozdarło skórę na kręgosłupie Robin'a. Chłopak w wilczej formie zaskomlił cicho, by po chwili zawarczeć i rzucić się na sprawcę swojego cierpienia. Walka trzech wilków była skomplikowanym obrazem, raz jeden, raz drugi doskakiwali do poranionego szarego basiora, gryząc i rozrywając, uderzając łbami w boki, rozszarpując pazurami. Ciepłe języki raz po raz kradły krople krwi z ciała Robin'a, a ich smak napędzał agresję w zdziczałych wilkach. Gelles ratował się odskokami, drapnięciami i co jakiś czas wymierzanymi ugryzieniami. Chronił kark i gardło, łapy, bo to było dla niego najważniejsze. Dwa basiory krążyły wkoło niego jak sępy kołujące nad świeżą padliną. Zielone oczy obserwowały każdy ruch, stąpnięcie łap, napięcie mięśni. Próbował być czujny, jednak od czasu do czasu tę czujność zaburzały krzyki Rose, Colta i głos Rasmus'a.
       Trzy wilki drgnęły słysząc odgłos odbezpieczanej broni. Dwa spojrzały w stronę z jakiej doszedł ich dźwięk. Wtedy Robin wykorzystał moment. Doskoczył do jednego z nich łapiąc zębami mocno za kark. Nie chciał zabić, nie podczas pierwszej pełni, kiedy nie musiał tego robić. Szarpnął głową odrzucając skomlącego wilka w bok. Jego towarzysz zareagował nagle, odpychając szarego basiora i stając w obronie towarzysza. Robin przyjrzał się temu uważnie, dwa wilki musiały być z sobą zżyte... 
       Gelles oparł ciężar swojego ciała mocno na przednich łapach, wyprostował się dumnie, prężąc ciało, - taką pozę kiedyś widział u ojca... Alfy. Postawił uszy i odsłonił zęby. Nie chciał dalej walczyć, nie miał na to sił, lecz tego nie mógł teraz okazać. Spróbował wpłynąć na wilka stojącego przed nim. Nie miał pojęcia jak to zrobić, ale ten pomysł zdawał się dużo bezpieczniejszy niż kontynuacja walki, bądź jej przegranie. Jego wilcze ciało zareagowało instynktownie. Zielone oczy bez wiedzy ich właściciela zapłonęły od wewnątrz, z gardła wilka wydobył się głośny warkot. Wilk przed nim przez chwilę zdawał się nieporuszony prezentacją, jednak zaraz; natrafiając na oczy Gelles'a, położył uszy po sobie, zgiął łapy. Widać było jak mierzy się z własnym nieposłusznym ciałem. Jak drży, powarkuje, a w oczach widać brak zrozumienia wobec tej nagłej reakcji. Kiedy wilk skulił się w końcu, poddając woli wilka Robin'a, chłopak odwrócił głowę w stronę Rasmus'a. Nie dostrzegł Rose ani Colt'a i wziął to za dobry znak. Spojrzał jeszcze szybko na poddańczego wilka, który teraz lizał ranę na karku swojego towarzysza. Szary basior otrzepał się, najeżył futro i wolnym krokiem ruszył w stronę matki Rose i Alfy. Ukradkiem spojrzał jeszcze na Adama, który spychał z siebie martwe cielsko wilkołaka. W ręce miał broń. Widać nie miał innego wyjścia.
       Robin stanął przed Alfą w odległości od Lydii Summers, gotów w razie potrzeby zaatakować Rasmus'a.
       Czerwone ślepia wujka Rose wbiły się w pysk dwumetrowego wilka.
       - Tak podejrzewałem - prychnął, - Wilk jak się patrzy, nawet osłabiony... - Robin warknął. Nie rozumiał słów Rasmus'a, nie był wstanie teraz rozebrać ich na części pierwsze.
       - Po ojcu odziedziczyłeś nie tylko oczy - Alfa mrugnął do niego śmiejąc się szkaradnie. Lydia strzeliła kilka centymetrów od jego stopy ponownie zwracając na siebie uwagę mężczyzny.
       Krwistoczerwone oczy wolno przeniosły się na twarz pani Summers.
       - Lydio, jak miło cię znów widzieć - rzucił nonszalancko, jakby spotkali się na ulicy, a nie w lesie, a matka Rose nie celowała w niego z czterdziestki czwórki.
       - Szkoda, że nie mogę powiedzieć tego samego o tobie - warknęła nie spuszczając broni. Patrzyła na niego z czystą nienawiścią, którą można było wyczuć w powietrzu. Robin przyglądał się Rasmus'owi roztrząsając w głowie jego słowa. Co takiego Gelles odziedziczył po ojcu?
       - Jesteś urocza kiedy się złościsz, wiedziałaś? - Rasmus powoli zaczął zbliżać się do Lydii, Gelles warknął na niego, ale pani Summers uciszyła go machnięciem ręki. Robin posłuchał, choć z ciężkim sercem.
       - Sprawdź co z twoim wujkiem - rzuciła kobieta w stronę wilka nie patrząc w jego stronę. Robin jak na zawołanie postawił uszy i spojrzał w stronę wciąż nieprzytomnego Logana, przy którym siedział poraniony Adam Everett. Wilk niespiesznie ruszył w stronę mężczyzny który pełnił rolę jego opiekuna. Zaskomlił przy jego uchu i spojrzał na Adama.
       - Oddycha - wychrypiał starszy Everett.


Lydia Summers


       Nie zamierzała spuszczać oczu z Rasmus'a, nie była głupia, znała wilcze sztuczki, zwłaszcza sztuczki jakimi posługiwał się brat jej zmarłego męża. Bolał ją widok tej podobnej twarzy, tych samych włosów, rysów... Nie mogła pozbyć się wrażenia, że stoi przed nią kopia jej ukochanego; człowieka dla którego porzuciła własną rodzinę. Nie chciała z nim rozmawiać, chciała posłać go do piekła w jak najboleśniejszy sposób.
       - Zabiłeś własnego ojca, własnego brata - wycedziła - i chciałeś zabić swoją bratanicę... Dla terytorium? - prychnęła drżącym głosem. - Dla jedynej północnej ziemi, nie będącej pod wpływem wilczej watahy?!
       - Będąc dokładniejszym, to ojca zabiłem dla stada, brata dla ziemi, a bratanicę chciałem zamienić w wilkołaka... w sumie dla zabawy - uśmiechnął się, za co Lydia poczuła do niego jeszcze więcej negatywnych emocji. Nacisnęła na spust, a kula z siłą i precyzją przebiła ciało Rasmus'a. Mężczyzna złapał się za udo, które zaczęło obficie krwawić.
       - Srebrne kule... - wysyczał. - A myślałem, że porzuciłaś robotę Łowcy.
       - Ale nie matki i żony - odparowała chłodno. - Dlaczego zależy ci akurat na Gold Feather? - warknęła.
       - To piękne miasteczko, pełne żywotności, ciekawych imprez... - Lydia strzeliła po raz drugi, trafiając punkt niżej niż poprzednio. Rasmus zaklął siarczyście.
       - Mów.
       - Nawet jeśli ci powiem, nie zrozumiesz - zaśmiał się nienawistnie - Łowcy niczego tak naprawdę nie rozumieją... Zabijają nas, bo stanowimy zagrożenie? Też coś, ludzi zabijają nieliczni, a i tak dobrze to ukrywamy... Wy za to zabijacie się codziennie. Pilnujecie watah jakby plamą na waszym i tak splugawionym honorze była sama świadomość, że gdzieś są wilkokształtni, mają swoją hierarchię i swoje zasady! - warknął. Czerwone ślepia rozbłysły niebezpiecznie - Nie jesteście dla nas zagrożeniem, jedyni którzy wiedzą o naszym istnieniu, zaczynają dzielić się wiedzą ze zwykłymi ludźmi... Zdradzacie kodeks i zasady sojuszu z nami... A On prędzej czy później się o tym dowie i wierz mi lub nie, nie spodoba mu się to, jak luźno traktujecie pakt - Rasmus tamował krwawienie swojej postrzelonej dwukrotnie kończyny. - Myślisz że moje stado to plaga? Zagrożenie dla miasteczka... Istnieje dużo większe...
       - Mówisz o Ordan'ie? - do rozmowy wtrącił się kolejny głos, tak znajomy dla ucha Lydii, że kobieta aż drgnęła. Spojrzała ukradkiem w bok na swoją matkę, babkę Rose...
       - Olena - zwróciła się do niej uprzejmie lecz chłodno i z dystansem.
       - Witaj Lydio - starsza kobieta odziana w czarne spodnie i luźną koszulkę nawet nie spojrzała na swoją córkę, idąc od razu w kierunku Rasmus'a. Przyjrzała mu się uważnie.
       - Czemu poruszasz temat swojego władcy, alfo? - Olena była spokojna i tak samo zimna jak jej córka. - Mówimy tutaj o zupełnie innej kwestii. Naruszyłeś ziemię, którą oznaczono jako neutralną, powinieneś ponieść za to karę, podobnież za podwójne morderstwo.
       - Jak ty to ładnie ujmujesz, Oleno - bliźniak Ron's Summersa zamlaskał jakby po imieniu Łowczyni został mu w ustach nieprzyjemny posmak. - Aż dziw że fatygujesz się osobiście...
       - Nie tylko neutralność tej ziemi naruszyłeś, ale także spokój mojej córki i wnuczki - wyjaśniła kobieta - Nie sądzę byś był na tyle głupi, by sądzić, że z połową stada swojego ojca i jakimiś przypadkowymi wilkami zdołasz zwyciężyć...
       - A może mi nie chodziło tylko o ziemię, co? Może ten chaos służył czemu innemu... - prychnął przerywając kobiecie. Czerwone ślepia znów niebezpiecznie pojaśniały. Rozległ się warkot, potem strzały, na polanę z menhirami wpadło paru łowców i wilki. Olena i Lydia straciły koncentrację, kiedy wielki basior z raną postrzałową w boku skomląc stanął przed nimi. Znim Lydia dobiła wilkołaka, Rasmus rozpłynął się w powietrzu.
       Kobieta przeklęła pod nosem i spojrzała na swoją matkę.
       - Spokojnie... jego stado jest już prawie wybite... niektórzy się poddali... Nie ma teraz z kogo czerpać sił... Zdechnie...
       Lydia skrzywiła się, nie wierząc słowom matki.


Colt


       Był zmęczony. Tak bardzo zmęczony, ale mimo to, nie postawił Rose, nie zatrzymał się nawet, uparcie niosąc ją na rękach w kierunku bezpieczeństwa. W połowie drogi w jego sercu i głowie zawitała panika, którą z trudem stłamsił.
       - Colt... - jej głos, taki zmęczony, słaby, łamiący wszystko w chłopaku - Colt...
       - Cicho - syknął patrząc jej w twarz. Posiniaczoną, odrapaną twarz, ale wciąż tak ładną i delikatną. Przełknął ślinę marszcząc brwi. Tak bardzo ją kochał i tak silnie zranił.
       Przestała się odzywać, zamknęła oczy. Oddychała - to dobrze. Colt ruszył dalej zwalniając kiedy gdzieś niedaleko rozległ się warkot, a zaraz po nim dźwięk łamanych gałęzi i gniecionych liści. Serce Everett'a przyspieszyło niemożliwie. Schował się zaraz za jednym z szerszych drzew, poprawiając Rose na swoich rękach. Zamknął oczy... Modlił się w duchu, by wilkołach ich minął, poszedł sobie, zniknął. Colt się bał. Mógł dobrze udawać, ale samego siebie nigdy nigdy nie oszuka. Strach był widoczny na jego czole.
       W końcu otworzył oczy patrząc przed siebie. W ciemnościach lasu i prześwitach księżyca ujrzał znajomą twarz.
       - Sharon! - zawołał do blondyna niemal z ulgą. Zdezorientowany chłopak odwrócił się w jego stronę i wtedy rozległ się warkot. Everett nie miał pojęcia, nie wołałby... Z przerażeniem patrzył jak człekokształtna bestia z elementami wilka łapie kłami za głowę Sharon'a i bez większego wysiłku ją odgryza. Zatapia kły w szyi, tryska krew, a twarz blondyna zamiera w wiecznym krzyku.
       Chłopak mocniej obejmuje Rose, odwraca się i wykorzystuje ostatni pokład siły, zmuszając się do biegu. Przecież to się nie może tak skończyć, miał ją zabrać, miał jej pomóc, pilnować, miał ją uratować... Swój skarb, jedyne o co chciał walczyć.
       Gałęzie chłostały go po twarzy pozostawiając na niej krwawe rozcięcia, nagle nogi Colta odmówiły posłuszeństwa. Poczuł jak prawa stopa wsuwa się między coś twardego i w konsekwencji ciało traci równowagę. W ostatniej chwili wypchnął do przodu ręce, odrzucając ciało Rose. Jęknął sam spotykając się z twardą ziemią. Nagły krzyk wyrwał się z jego trzewi, kiedy ostre kły zatopiły się w nodze. Wbił palce w ziemię. Brud wchodziło pod paznokcie kiedy tak uparcie nie chciał dać sie odciągnąć od Rose. Spojrzał na nią, nie uratował jej... Ta wina była gorsza niż kły. Otworzyła piękne oczy, widział w nich nietypowy blask, wyciągnął rękę, a potem poczuł krew na twarzy, ból w karku, na plecach
       - Wrócę po to co moje - głos... czyj? Gdzie? Męski, gniewny... Krzyk Rose...
       Chrupot kości. Czarne oczy zasłała mgła.


Rose

Obecnie

       Nie mogę powstrzymać płaczu przez dobre parę godzin. Robin nie chce ode mnie odchodzić, ale w końcu musi, poproszony przez Logan'a. W konsekwencji zostaję w pokoju sama z myślą, że zginęła kolejna osoba, na której mi zależało. Przecieram oczy, ale one uparcie wypłakują się dalej. Znów jestem chaosem, niepoukładana, niespokojna niczego tak do końca nieświadoma.
       W końcu około północy przestaję płakać. Za pomocą Maggie, która znalazła się tutaj godzinę wcześniej idę do łazienki, pod prysznic. Nie chcę, by przyjaciółka oglądała mnie nago, więc proszę by wyszła kiedy tylko udaje mi się stanąć stabilnie pod prysznicem. Magg wychodzi niepewnie zamykając za sobą drzwi. Zdejmuję koszulkę, spodnie i bieliznę. Odkręcam ciepłą wodę obejmując się rękoma. Jest mi tak cholernie zimno. Drżę z tego powodu. Wystawiam twarz pod wodę, opuszczam ręce i zamykam oczy. Nic nie czuję, nic nie boli...
       Słyszę jak drzwi się otwierają, ale nie mam ochoty patrzeć. Trudno, ktoś widzi mnie nagą. To nic. Słyszę szelest ubrań, a potem otwierają się drzwi kabiny i owiewa mnie zimne powietrze. Znów drżę. Otwieram oczy, odwracając twarz od wody. Widzę przed sobą nagiego Robin'a. Zamknął za sobą kabinę i teraz stoi obok w strumieniu wody. Rumienię się, serce mi przyspiesza.
       - Jestem naga - rzucam pierwsze co przychodzi mi do głowy.
       - Ja też...
       - Ale... - Robin uśmiecha się ze współczuciem, podchodzi bliżej, cofam się. Chłopak przestaje się zbliżać.
       - Nie chcę nic złego...
       - Wszedłeś mi pod prysznic - mówię płaczliwie. Nie wiem dlaczego łzy znów pojawiają się w moich oczach.
       - Rosie... - wilkołak już się tak nie skrada, wyciąga ręce i obejmuje mnie. Przylegam do niego nagim ciałem. Po policzkach znów płynął mi łzy mieszając się z ciepłą wodą.
       Stoimy tak przez dobre dwadzieścia minut, potem woda robi się nieprzyjemnie zimna, ale mnie to nie przeszkadza. Wtulona wciąż w ciepłe ciało Robin'a o niczym nie myślę. Chłopak wyprowadza mnie z kabiny, wyciera jak najdelikatniejszą rzecz jakiej kiedykolwiek dotykał. Wkłada mi przez głowę swoją czystą koszulkę i nie patrzy kiedy naciągam majtki. On ubiera bokserki i razem wychodzimy z łazienki.
       Prowadzi mnie do swojego pokoju, jesteśmy w jego domu, nawet nie zauważyłam. Otwiera drzwi i pokazuje mi prostokątne pomieszczenie z fototapetą lasu na jednej ze ścian i ledowym oświetleniem przy suficie. Przesuwa nogą parę rzeczy, poza biurkiem, regałem i łóżkiem jeszcze niewiele stoi tu mebli... w większości, pomieszczenie zajmują nierozpakowane kartony.
       Gelles podprowadza mnie do swojego łóżka.
       - Możesz tu spać... Twoja matka pozwoliła, choć nie była zadowolona... Wasz dom nie jest jeszcze... uprzątnięty - drapie się po karku zażenowany.
       Tylko kiwam głową. Tak naprawdę marzę o śnie... długim, długim śnie bez snów. Siadam na jego łóżku.
       - Zostaniesz ze mną? - szepczę czując się głupio. Może nie powinnam?
       - Jeśli chcesz - uśmiecha się nieśmiało, widzę jeden z dołków w jego policzku. Kładę się na łóżku obok ściany, a on zajmuje miejsce obok. Leżymy twarzami na przeciwko siebie, patrząc sobie w oczy.
       - Jest mi źle - wyznaję.
       - Wiem Rosie... Jutro będzie lepiej - łapie mnie za rękę. - Musi być lepiej.


_________________________________________
Obiecałam, że o północy będzie i 30 rozdział i epilog
Rozdział wstawiam wcześniej i trochę po północy pojawi się epilog
Wam też smutno? ;__; To już koniec Kronik...
Pierwszej części :D

1 komentarz:

  1. Świetny rozdział :) Szkoda że ostatni, ale mam nadzieję że następna część będzie równie świetna jak ta :D Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń

Komentuj szczerze, kulturalnie i nie bój się wytykać mi błędów ;)